GZB 6/2015 – MIESZKAŃCY – Bychawa na Dachu Świata (pełna wersja artykułu Daniela Wocha o tym, jak zdobył Mont Blanc)

image_pdfimage_print

30 czerwca ok. godz. 6.40 pochodzący z Bychawy Daniel Woch, zdobył Mont Blanc (4810 m). Tak opisuje wyprawę:

 

Góry to moja pasja od 2008 roku. Zafascynowany Tatrami z każdym rokiem podejmowałem coraz większe wyzwania. Zaczynało się zwyczajnie, najpierw Kasprowy Wierch i Giewont, później trudniejsze wycieczki na Świnicę, Rysy, czy też osławioną Orlą Perć. Z czasem zwykły trekking przestał wystarczać. W 2012 roku udało mi się zdobyć najwyższy szczyt Niemiec. Rok później zrobiłem specjalistyczny kurs i zacząłem się wspinać latem w Tatrach, a zimą organizować jednodniowe wyprawy ze specjalistycznym sprzętem. Z każdym razem chciałem czegoś więcej, zwykły trekking przestał wystarczać, góry uzależniały jak narkotyk.

O zdobyciu najwyższego szczytu Europy marzyłem od dłuższego czasu. Próbowaliśmy zorganizować wyprawę w ubiegłym roku, niestety przed samym wyjazdem, rozpadła się ekipa. W tym roku jeszcze bardziej zmotywowani, powiedzieliśmy sobie, że choćbyśmy mieli jechać we dwóch (ja i kolega Daniel) pojedziemy na 100 %. I tak też się stało! Przygotowania rozpoczęliśmy na początku roku. Ustaliliśmy listę niezbędnego sprzętu, sporządziliśmy kosztorys i wstępny plan wyprawy. Zarezerwowaliśmy w pracy „sztywny” termin urlopu i ćwicząc kondycję odliczaliśmy dni do wyjazdu. Tym sposobem w sobotę 27 czerwca 2015 wyruszyliśmy w pełnej gotowości z Wrocławia.
Po pokonaniu trasy ok 1300 km w sobotnią noc dojechaliśmy do małej miejscowości Les Houches (nieopodal Chamonix), gdzie znajduje się niewielkie pole namiotowe, bardzo chętnie odwiedzane przez Polaków. Zmęczeni, przy świetle czołówek szybko rozbiliśmy namiot, coś tam przekąsiliśmy i położyliśmy się spać. W niedzielę rano przepakowaliśmy plecaki, rozdzieliliśmy sprzęt, tak, aby każdy z nas targał na górę jednakowy bagaż. Posłuchaliśmy też relacji ludzi, którzy dopiero zdobyli szczyt. Wprowadziło to stresującą atmosferę – trochę jak przed egzaminem, ponieważ z ich opowieści wynikało, że trasa była bardzo trudna, a po drodze zdarzały się wypadki. Intuicja jednak podpowiadała mi, że jest to niepotrzebne nakręcanie się, dlatego też uznaliśmy, że nie zmieniamy zdania i atakujemy szczyt. Założyliśmy plecaki, które ważyły chyba tyle, co my, i w drogę.
Skorzystaliśmy z kolejki i tramwaju Du Mont Blanc, który wywiózł nas do stacji Gare du Nid du Agile na wys. 2380 m. Widoki, jakie się stamtąd rozpościerały, zapierały dech w piersiach. Z jednej strony przepiękne doliny ociekające zielenią, z drugiej kraina wiecznego śniegu z lodowcem Bionnassay na czele, a ponad nim majestatycznie rozpościerającym się szczytem Aiguille Bionnassay 4061 m, całkowicie przykryty pokrywą śnieżną. Ze stacji Gare du Nid wyruszyliśmy skalistą trasą do schroniska Tete Rousse 3167 m n.p.m., w pobliżu którego zamierzaliśmy nocować. Po około godzinie doszliśmy do małego budynku o nazwie Baraque Forestiere des Rognies 2768 m. Alpiniści śmieją się, że jest to polski schron, ponieważ często nocują tu Polacy. Z tego miejsca widać w oddali schronisko Tete Rousse, cel naszej wędrówki na dziś. Mały odpoczynek, łyk wody i w drogę. Po kolejnych dwóch godzinach pokonywania skalnej grani doszliśmy w końcu małym lodowcem do schroniska, gdzie w odległości 50 m od niego rozbiliśmy namiot. Noc w namiocie zapowiadała się spokojnie, jednak ok. 20. usłyszeliśmy hałas silnika śmigłowca, który wylądował przy Wielkim Kuluarze „Rolling Stones”. Okazało się, iż trójka alpinistów schodząc z grani Gouter nie dała rady pokonać kuluaru i po godzinie odsiadki na grani, zadzwonili po pomoc. Akcja ratunkowa trwała około 20 minut, każdy z alpinistów został samodzielnie przetransportowany na pełnej długości liny do schroniska. W końcu dźwięk śmigłowca umilkł i nastała całkowita cisza, a wraz z nią położyliśmy się spać. W nocy kilkukrotnie przebudził mnie mróz i zmusił do ubierania dodatkowych warstw ubrań.
Wschodzące nad ranem słońce podniosło temperaturę w namiotach, co dało nam do zrozumienia, że trzeba wstawać. Daniel zabrał się za topienie śniegu na kawę i izotoniki, ja zadzwoniłem jeszcze do schroniska Gouter, aby upewnić się, że nasza rezerwacja jest ważna i podpytać czy dostaniemy na noc koce do spania. Do pokonania mieliśmy najtrudniejszy technicznie odcinek trasy. Podczas przeprawy przez Wielki Kuluar serce mocniej biło, a my przyspieszaliśmy kroku, co raz spoglądając w górę i wyszukując zagrożenia. To miejsce słynie ze spadających kamieni i odłamków skalnych, które mają czasami wielkość lodówki! Na szczęście nie doświadczyliśmy niczego takiego, pozostała nam przeprawa przez grań, która o dziwo nie jest wcale taka trudna. Miejscami, co prawda, było stromo i bardzo krucho, ale największe trudności sprawiała wysokość – oddech stawał się coraz cięższy i płytki. Po 3 godzinach zmagań dotarliśmy do najwyżej położonego schroniska w Europie na wysokość 3817 m. Tutaj było sporo czasu na regenerację i aklimatyzację. Zrzuciliśmy z siebie plecaki, kaski, raki, uprzęże i ciężkie buty, a następnie usiedliśmy do stołu, aby coś zjeść, napić się i ustalić plan ataku szczytowego. Około 18 położyliśmy się spać, ponieważ mieliśmy zamiar wstać o 1 w nocy, tak, jak robią wszystkie zespoły, które chcą zdobyć szczyt i zejść na bezpieczną wysokość, do Tete Rouse. Sen jednak nie przychodził, kręciliśmy się z boku na bok oddalając od siebie niespokojne myśli, które kłębiły się gdzieś z tyłu głowy. W nocy dostałem gorączki i dreszczy, serce zaczęło kołatać. Zrodziły się we mnie obawy, że moja choroba położy całą naszą wyprawę. Nie mogłem przecież zawieźć swojego kolegi i siebie! Nie teraz, kiedy przeszliśmy już tak wiele, a szczyt był na wyciągnięcie ręki!

O pierwszej w nocy, chwilę przed wyjściem, wziąłem jakiś lek przeciwko przeziębieniu i grypie. Ubraliśmy się ciepło, założyliśmy na siebie cały osprzęt i wyszliśmy na zewnątrz. Wszystkie znajdujące się w schronisku zespoły, a było ich dość sporo (Francuzi, Niemcy, Włosi, Polacy, Anglicy) wstawały i przygotowywały się do wyjścia. Kilkanaście czołówek rozpaliło się w środku nocy i wszystkie te światełka wyruszyły na raz. W całkowitej ciemności, przewiązani liną zaczęliśmy iść jako drugi zespół. Szliśmy bardzo powoli, krok po kroku łapiąc kolejne kęsy powietrza. Nawet niewielki wysiłek potwornie męczył, stężenie tlenu na tej wysokości jest o połowę mniejsze niż nad morzem. Moja gorączka nie pomagała w pokonywaniu kolejnych metrów. Robiąc 10 kroków miałem wrażenie że dopiero co przebiegłem sprintem 100 m pod górkę. Co chwilę przystawaliśmy, aby chwilkę odpocząć. Dookoła spowijała nas całkowita ciemność, tylko czołówki poszczególnych zespołów wyznaczały nam drogę. Po około dwóch godzinach dotarliśmy do pośredniego szczytu Dome de Gouter 4304m. Dzień zaczynał świtać, jednak słońce jeszcze nie wzeszło, tylko wiatr przenikliwie gwizdał wokół nas. Gdzieś w oddali rysowała się główna grań Mont Blanc, ale jeszcze nie mieliśmy pojęcia jak daleko mamy do szczytu. Mniej więcej w połowie drogi dostrzegliśmy schron Vallot znajdujący się na wysokości 4362 m. Dochodząc do niego nie bardzo mieliśmy ochotę wstępować, mając na względzie jego złą sławę (apliniści robią z tego miejsca śmietnik, zdarza się że załatwiają tu swoje potrzeby fizjologiczne) oraz to, że nie chcieliśmy tracić cennego czasu. Łyk wody, ogrzewacze chemiczne wrzucone do rękawic i butów i dalej w drogę. W oddali widać już było szczyt, ale nie bardzo wiedzieliśmy ile jeszcze czasu zajmie nam jego zdobycie. Pokonaliśmy przełęcz Col du Dome 4237 m z pięknymi widokami na strzeliste wierzchołki Alp, a wśród nich charakterystyczny szczyt Aiguile du Midi 3842 m, na który wyjechać można kolejką górską. Od tej pory na szczyt prowadziła mocno eksponowana i wąska na około 40 cm grań Bosses. Efekt dodatkowo potęgowały zawroty głowy spowodowane niedoborem tlenu. Pokonaliśmy Grande Bosse 4513 m oraz Pettite Bosse 4537 m, a także kolejny i za razem ostatni odcinek śnieżnej grani prowadzący bezpośrednio na szczyt. Dnia 30 czerwca 2015 roku około godziny 6.40 dotarliśmy na Mont Blanc 4810 m. Pogratulowaliśmy sobie wzajemnie, zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć, wysłaliśmy wiadomości do najbliższych. Wrażenia były niesamowite, a ja szczerze wzruszyłem się w tamtym momencie, pokonałem bowiem wszystkie przeciwności, które los rzucał mi pod nogi. Tego ranka udało się nam zrealizować nasz cel, spełniliśmy nasze marzenie, które tak długo nie dawały nam spokoju. Pogoda była wspaniała, ani jednej chmurki, przepiękne widoki na francuską i włoską stronę Alp, żyć, nie umierać!
To jednak nie był koniec naszej wyprawy, bo przed nami było zejście na bezpieczną wysokość, które momentami bywa trudniejsze niż podejście. Koniec końców szczęśliwie udało się nam dotrzeć do namiotów obok schroniska Tete Rousse. Po dotarciu do obozowiska położyliśmy się spać, z nadzieją, że następnego dnia będziemy już na dole, na polu namiotowym, wykąpani i zrelaksowani. O dziwo, po nocy w namiocie wstałem ze znacznie lepszym samopoczuciem. Być może to kwestia lepszej aklimatyzacji, ale być może euforyczny nastrój po zdobyciu szczytu wpłynął pozytywnie na stan mojego zdrowia.
Bez problemu zeszliśmy na kamping. Ostatni dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie najchętniej odwiedzanej przez turystów części tego regionu, czyli miasta Chamonix. Zawsze w takich chwilach doceniam wszystkie zdobycze naszej cywilizacji, tj. bieżącą wodę, czyste i suche ubrania, ciepłe posiłki, elektryczność i zimne piwo. 
Wspomnienia i emocje z wyprawy na Blanca były warte znacznie więcej, niż wysiłek, czas oraz koszty, które musiałem w to włożyć. Z naszej wyprawy wyniosłem również nieocenione doświadczenie, które z pewnością przyda mi się w zdobywaniu kolejnych szczytów.
W planach mam tym razem wyższe a także trudniejsze technicznie. Osoby chętne brać udział w takich projektach zapraszam do współpracy. Jestem też gotowy odpowiedzieć na wasze pytania związane z wyprawą na Mont Blanc, alpinizmem, taternictwem, czy wspinaczką.
Wszystkim, którzy myślą o zdobyciu Mont Blanc będę kibicował. Spełnienie marzeń jest na wyciągnięcie ręki, ale tylko silna motywacja, upór i praca nad sobą sprawią, że osiągnięcie wasz cel.

Daniel Woch